1
gru
2016

22. Santa Maria

Podróż pickupem do Santa Maria ląduje na liście „to może mnie zabić”. Oso pędzi po szosie koło 80km/h, Danny, Sara, boliwijczycy i ja siedzimy stłoczeni na pace. Głupia stłuczka i rozbryzgnę się o kabinę. Poślizg, i wszyscy wykatapultujemy w losowym kierunku. W celu zminimalizowania strat własnych przy wariancie pierwszym, sadowię się z tyłu paki – w razie czego uderzę z impetem w kogoś przede mną, w organiczną poduszkę powietrzną o imieniu Danny czy Rolo. Egoizm wynikły z instynktu samozachowawczego.

Do wioski jest około 12 kilometrów, po drodze przyglądam się okolicy – gdy jechałem tędy kilka dni temu w rapidito, było już ciemno i niewiele widziałem. Droga do Santa Maria prowadzi przez miks dżungli, pól uprawnych i mokradeł. Chłonę egzotykę – czyste powietrze, rośliny których nie znam, kolor podrównikowego nieba, ptaki których nie potrafię zidentyfikować, spora różnica między jechaniem w środku pojazdu, a jechaniem na pace gdy wiatr wieje Ci w łysą głowę. Podróż trwa 10, może 15 minut i kończy się absurdalnie długim zakrętem – po nim wjeżdżamy do Santa Maria, najbliższej cywilizacji przy obozie. Wygląda jak mikroGuarayos, 10, może 15 domów zgrupowanych wokół szosy. Ollie któregoś dnia opowie mi śmiejąc się, że utrzymują się chyba tylko z wolontariuszy, a zwłaszcza ze sprzedaży fajek i alkoholu. Jest to możliwe, zwłaszcza biorąc pod uwagę konsumpcję przy pełnej obsadzie w obozie.

Miejsce w którym będę spędzał każdy sobotni i środowy wieczór to pomieszczenie przylegające do sklepu i domu właścicieli – jest to coś w formie małego, wybetonowanego placu z dachem i wielkim stołem pośrodku. Przy jednym jego końcu siedzą koordynatorzy obozu i… holy shit. Ich sektor stołu wygląda jak moje biurko po długim weekendzie, więcej na nim puszek po browarach niż wolnej przestrzeni. Z jednej strony klimat pozytywnie zachęcający, z drugiej jakoś mi nieswojo. Dżungla, schronisko dla dzikich zwierząt, a ekipa zarządzająca obozem w przeddzień dnia pracującego ma przerób lepszy niż ja wczoraj. To wygląda mało profesjonalnie, a od tego w pewien sposób zależy w sumie moje bezpieczeństwo. Jak jednak zobaczę jutro, nie będzie po nich widać ani śladu kaca, i nadal nie wiem jak to możliwe – ja gdy już się w pełni zaaklimatyzowałem i w sobotę też wyrabiałem swoją normę, to i tak w niedzielę zdychałem. Może to kwestia doświadczenia.

Dalej przy stole siedzą osoby które już wróciły z Guarayos, także w stanie napoczętym. Siadam przy stole i po kilku minutach jestem jedynym, który nie raczy się browarem. To niecodzienne. Strasznie mnie korci, ale ta rozsądniejsza część umysłu podpowiada mi, że jak wypije jedno, to wypije też drugie, a później trzecie i tak zostanie aktywowane ssanie które skończy się kacem-mordercą dnia następnego. Co byłoby fakapem, biorąc pod uwagę, że jutro mają mi przydzielić koty. Trudno, idę po coś bez procentów. Przy ladzie stoi dziecko, coś koło 10 lat. W google translator sprawdzam jak jest „wagon fajek i colę poproszę”. Dookoła grzeją wszyscy oprócz mnie, a ja u boliwijskiego dziecka kupuję papierosy, wrażenie egzotyki podczas jazdy tu zostało stłumione surrealizmem.

Po jakiś 15-20 minutach kobieta, jak się okaże właścicielka tego przybytku, wnosi gary i kładzie je na stoliku w rogu sali. Ustawia się kolejka. W garze pierwszym ryż, w garze drugim coś, co wygląda jak kawałki kurczaka, ale 2x mniejsze. Albo to faktyczne kury-kury a nie brojlery mutanty, albo jakieś niepozorne, lokalne ptactwo. Nie wnikam, umieram z głodu – dzięki tej motywacji i niezanieczyszczonej alkoholem koordynacji ruchowej jestem 3ci w kolejce. Żeby nie wyjść na buca nie grzebię w garze, tylko biorę kawałek ze szczytu, przy okazji jednak jeden z większych. Później dowiem się, że to częsty błąd nowych wolontariuszy – duże kawałki to części korpusu na których mięsa jest mniej, niż na tych niepozornych, jest to tzw „kawałek-pułapka”.

Gdy ludzie dojadają posiłek, na stół wskakuje pies, średni kundel, i zaczyna zjadać resztki z najbliższego talerza. Zdejmuje go jeden z wolontariuszy, pies przechodzi w inną część stołu i tam robi to samo. Wskoczenie, chwycenie kości i zdjęcie przez wolontariusza trwa może z 10 sekund – i tak kilka, kilkanaście razy. Mutacja gry „whack-a-mole”. Ten pies to Czika, najbezczelniejszy pies jakiego w życiu widziałem. Gdy jedzenie się skończy będzie nadal wskakiwać na stół, tym razem po głaski – za kilka tygodni uformuję koalicję na rzecz zapewnienia jej swobody i w naszym sektorze Czika będzie mogła leżeć na stole ile będzie chciała. Pełna wolność.




Zaczynam się nudzić, co nie jest zaskakujące – gdy jesteś jedynym niepijącym w towarzystwie, to Twój umysł z biegiem imprezy zaczyna nadawać na innych falach niż reszty. Z braku laku zaczynam coraz częściej zaglądać w telefon i przeglądać FB. Teraz nie tylko wychodzę na dziwaka co nie pije (haha!), ale też aspołecznego cyberpustelnika który zamiast się socjalizować grzebie w smartphonie. Nie pomaga tu fakt, że, jak zauważyłem, oprócz długoterminowców tylko ja mam boliwijskiego SIMa. Choć zdaję sobie sprawę, że to może zaszkodzić moim kontaktom z grupą, to nic na to nie mogę poradzić – moja zdolność inicjowania czy podtrzymywania tzw „small talk”, czyli gadki o niczym, jest na poziomie 0 gdy jestem trzeźwy. Jest na szczęście koło 21, z tego co mi powiedziano, o 21:30 odjeżdża pierwszy transport do obozu, jest ich kilka z racji ograniczonego miejsca na pace pickupa.

W pewnym momencie moją uwagę przykuwa podskakiwanie boliwijskich dzieciaków, jeden z nich to ten, który sprzedawał mi fajki. Podskakują przy ścianie starając się coś dosięgnąć. To ćma. Gigantyczna ćma, ma rozmiar dłoni, może więcej. Wow! Umysł stara się dopasować do znanego gatunku. Pawica Atlas, największa ćma świata? Nah, odpada, ta żyje w Azji. Wstaję żeby podejść i zrobić jej zdjęcie, wygląda niesamowicie, m.in. dla takich widoków tu przyjechałem. Podnoszę się i nagle widzę, jak w stronę ćmy leci klapek jednego z dzieci. Nieeeee! Nie trafia, ale spłoszona ćma odlatuje. Fuck. No nic, skoro pierwszego wieczoru w SM zobaczyłem taki okaz, to pewnie jest to częsty widok, jeszcze będę miał okazję do foty. Jak okaże się później, może to i częsty widok w porze deszczowej, lub był to jakiś ewenement i stąd pobudzenie dzieciaków – z jakiegoś względu przez resztę mojego pobytu, przez 3 miesiące, takiej wielkiej ćmy już nie zobaczyłem.

21:30, Oso podjeżdża pickupem i trąbi. W końcu. Jestem trochę zmęczony, kac przeszedł, ale zostało zamulenie. po części pewnie przez upał który trzyma się nawet po zmroku. Jeśli jazda w tę stronę była koszmarem BHP, tak z powrotem jest jeszcze gorzej – na pakę ładuje się 12 osób, limit najwyraźniej dobrany po latach doświadczeń, bo gdy każdy się usadawia to nie ma żadnej wolnej przestrzeni, jedziemy upchani jak meksykańscy emigranci na filmach z USA. Jadąc gapię się w niebo i podziwiam gwiazdy, nigdy jeszcze nie widziałem drogi mlecznej w takim wydaniu, widok jest przepiękny. Nie mam też wyjścia, bo kabina zasłania oświetlaną reflektorami drogę i nie widać nic oprócz nieba. Okresy nowiu, będą moimi ulubionymi nocami, przy księżycu efekt nie będzie aż tak imponujący.

Po dotarciu do obozu zostaję jeszcze na fajkę, a gdy wracam, napotykam grupkę przy stołówce, coś oglądają rozmawiając. Zbiegowisko utworzyło się z powodu wielkiego pająka siedzącego na drzwiach. Dżizas, jest ogromny. W pająkach się nie specjalizuję, i w tych warunkach trzymam się najprostszej zasady: każdy pająk jest jadowity, niektóre tylko raz, najlepiej założyć, że każdy. Oprócz jednak tego nie mam pojęcia na co patrzę. To jakiś wałęsak? Pogońcowaty? Huntsman, czyli po naszemu spachaczowaty? Nie wiem. Tym razem jednak żaden kapeć nie powstrzyma mnie przed fotą. Robię komórą zdjęcia, próbuję obok przyłożyć rękę dla efektu, niestety, próbując utrzymać światło z czołówki na pająku i robiąc zdjęcia jedną ręką wychodzi to niezadowalająco. Z pomocą przychodzi Sara, jej ręka przy tym potworze daje nawet lepszy efekt – Sara jest drobna i na zdjęciu pająk w porównaniu do jej dłoni prezentuje się lepiej niż przy mojej. Idealny materiał na fejsbunia, przewidywana liczba lajków: multum.

Kładąc się spać przed oczami mam widok tego pająka i uświadamiam sobie, że jak śpię jedyne co mnie oddziela od takich stworów, to moskitiera. Tym bardziej, że wg mojej wiedzy pełno jest tu takich, które nie przędą sieci tylko polują aktywnie, przemieszczając się po terenie. Ok, trzeba mocować moskitierę starannie przed snem – pakuje się na siennik, moskitierę wciskam po każdej jego stronie tak, że jej granice są pod siennikiem i dopycha ją rama łóżka. Fort Knox, nie ma możliwości, żeby coś się przecisnęło. Układam się do snu… fuck. Muszę iść oddać płyny. Odgrzebuję moskitierę, wychodzę, zagrzebuję znowu żeby nic nie wlazło pod moją nieobecność. Gdy wracam, odgrzebuję, wchodzę, zagrzebuję. Fuck. Latarki nie wyłączyłem. Odgrzebuję, zagrzebuję. Walka z tą moskitierą będzie najbardziej upierdliwym elementem wieczoru, bo zapominanie czegoś po zabezpieczeniu jej będzie się powtarzać regularnie, a motywację będę do tego miał ciągle podsycaną, bo ten pająk nie był największym jakiego przyjdzie mi tu zobaczyć.




Ostrzeżenie dla arachnofobów: w linku zdjęcie pająka.

Klik do zdjęcia

 

 

Pierwszy wpis: klik

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.