21. Sobota
Budzę się w połowie na łóżku. Moskitiera niezabezpieczona, jakby coś mnie chciało pożreć, to nie miałoby problemu. Patrzę na zegarek, 13. Wow. Po wyjściu z sypialni przysysam się do kranu, o dziwo kac jest mniejszy niż można się było spodziewać. Ok, czas na faję i ogarnięcie, co się stało – ciąg zdarzeń urwał mi się mniej więcej przy gwiazdach pijanych ludzi na asfalcie. W palarni nikogo, sam obóz wygląda jak opuszczony. Wracam z palarni i słyszę głosy w stołówce – w środku Danny i Sara. Ok, czyli nic ich nie rozjechało. „Hej Maczik, wpisałeś się na listę obiadową?” Huh? Listę? „W piątki trzeba się wpisać na listę jak chce się zjeść w sobotę obiad w obozie, większość ludzi wyjeżdża do Guarayos i kucharki muszą wiedzieć ile zrobić”. Oh… Umieram z głodu, ale nie miałem pojęcia, że trzeba się gdzieś wpisywać. Co jeśli się nie wpisałem? „Spoko, w garach jest sporo a w obozie nikogo, często ludzie się wpisują a jak wstaną rano, to jednak stwierdzają, że jadą do G-Town, częstuj się”. Super. Nie odmawiam i nakładam sobie jedzenia zastanawiając się, po kiego grzyba ktokolwiek chciałby jechać do Guarayos i w tym celu być zdolnym do wstania rano po nocy oblanej rumem. Za 2 miesiące będę pierwszy do wyjazdu tam i doskonale to zrozumiem, teraz jednak mam ochotę zjeść i wrócić spać dalej. Wczorajsza noc zakończyła się spokojnie, Danny z Sarą pozbierali się z asfaltu, wszyscy wrócili do obozu bezpiecznie, nikt nie został rozjechany. Trochę gadamy, zjadam i wracam do sypialni.
Dla tych, co spędzają sobotę w obozie, przewidziany jest transport samochodem do Santa Maria ok 19 – w praktyce oznacza to boliwijczyków, ludzi zbyt skacowanych po piątku (jak np. Danny i Sarah), czy takich jak ja – nie mających ochotę na wyjazd do Guarayos. Do 19 mam kilka godzin, jakiś czas leżę i czytam – na Okęciu kupiłem sobie książkę na drogę, „Marsjanin”, dziennik rozbitka na Marsie, nadaje się idealnie do czytania w zupełnie obcym dla mnie świecie. Po godzinie kac robi się trochę lżejszy, i zaczynam myśleć jaśniej. Ok, nie mam nic do roboty, równie dobrze mogę rozpakować GoPro i coś nagrać. Zdjęcie obudowy, podłączenie mikrofonu i zamontowanie małego statywu zajmuje długo – ten sprzęt jest dla mnie nowością i choć testowałem go w domu, to nadal boje się, że coś zepsuję czy połamię. Za dwa miesiące będę mógł to robić idąc po dżungli i za bardzo się na tym nie skupiając. Ze sprzętem idę do palarni, jest tam mały stoliczek i chyba jedyne miejsce, gdzie mogę ustawić kamerę przed sobą, rozstawiam się i zaczynam gadać. Co jakiś czas droga przejeżdża ciężarówka. Świetnie, nawijam o obozie w dżungli i co chwilę przerywa mi głośne „wruuuuuuuum”, zaburzając wiarygodność. „Jaka dżungla, oszuście, jak śmigają samochody” – taki pewnie będzie pierwszy komentarz na Youtube. Mam ochotę przejść się po obozie z GoPro na głowie i ponagrywać jak to wygląda, ale trochę się obawiam – nie mam pojęcia jakie tu mają podejście do robienia amatorskiego reality show z życia obozu. Z drugiej strony, nie dowiem się póki tego nie zrobię, a w teorii mogę to przecież robić póki ktoś mi nie zwróci uwagi. Krótki spacer do sypialni i do kibla, materiał nagrany – po drodze minąłem jedynie boliwijczyków, którzy nagrywanie ich mieli gdzieś. Poszło prościej niż przewidywałem.
Szukam sobie zajęcia i chowając sprzęt do torby uświadamiam sobie, że zebrało mi się trochę brudnych ciuchów. W sumie jest sobota, ja wyleciałem z Polskie we wtorek, a rzeczy które miałem na sobie w samolocie czy Santa Cruz śmierdzą stresem. Ok, czas na przepierkę. Przed budynkiem sypialnym jest zlew z kranem, obok leży kilka misek. Wrzucam do niej ubrania, odkręcam wodę i zmydlam pod nią kostkę neutralnego mydła dla alergików – problemów ze skórą nie mam, ale na stronie www napisali, że jedyne dopuszczalne detergenty to te najmniej uciążliwe dla środowiska, stąd i wybór mydła zabranego z Polski. Jak zobaczę później, niemożliwym jest korzystanie z „ekomydeł” jeśli się siedzi tu kilka miesięcy, bo nie ma gdzie ich kupić w Boliwii i długodystansowcy piorą w najtańszych proszkach, lub nie piorą wcale jak Ollie. Później go w pełni zrozumiem.
To pranie chyba jest punktem granicznym, gdy przestaję się tu czuć jak gość i zaczynam sobie uświadamiać, że tak będą wyglądały następne 3 miesiące. To nie wyjazd w dzicz na weekend czy 2 tygodnie – będę tu mieszkał, spał, prał, mył się i jadł przez następne 3 miesiące. Cieszy mnie ta wizja, to coś absolutnie nowego w moim życiu i nawet jeśli coś mnie w tej dżungli zabije, to przynajmniej będę miał na końcu świadomość zrobienia w życiu czegoś niebanalnego. Fajnie.
Ciuchy nie są brudne w znaczeniu „w piz*u plam” a jedynie przepocone, więc piorę zgodnie z instynktem lenia – wrzucić do miski, nalać wody, dodać mydła, zostawić na godzinę czy dwie, porządnie spłukać i rozwiesić. W międzyczasie biorę prysznic, właściwie pierwszy odkąd tu przyjechałem. Zimna woda orzeźwia i jest bardzo przyjemna z uwagi na upał. Za kilka tygodni, gdy skończy się pora deszczowa a temperatury spadną, będę marzył o ciepłej kąpieli a ten prysznic stanie się torturą, póki co jednak delektuje się uczuciem i stoję pod strugą zimnej wody dobrych kilka minut.
Dzień mija mi właściwie na niczym, siedzę w palarni i czytam książkę. Co jakiś czas zauważam i odganiam pasące się na mnie komary, ale o dziwo, nie czuję ukłuć. Posilać się mną musiały też wczoraj, mimo tego nic mnie nie swędzi. Swędzieć zacznie wszystko za kilka dni, później dowiem się, że to częste u ludzi, którzy tu przyjeżdżają prosto z Europy. Teoria jest taka, że pod wpływem nowości system odpornościowy głupieje i nie traktuje substancji „odkomarowych” jako zagrożenia. Siedzi otumaniony żeby po kilku dniach się obudzić, zakrzyknąć „fuck!” i odpalić wszystkie procedury, co u niektórych objawia się drastycznie, jak np. u Becks która na początku wyglądała jakby miała ospę prawdziwą w zaawansowanym stadium. Ja za kilka dni jedynie będę się drapał wszędzie i zawsze – choć trochę oszukam, bo przywiozłem parę opakowań środków antyalergicznych – pomagają z racji tego, że swędzenie jest reakcją alergiczną.
Zbliża się 19 gdy dopalam resztki fajek. Na imprezie kupiłem tylko paczkę, bo, jak powiedział mi Ollie, w Drunk Box jest marża na fajki i kupując karton dużo bardziej opłaca się zrobić to w Santa Maria, po tamtych cenach wychodzi ok 5-6zł za paczkę. Po 19 do małego pickupa stojącego przy drodze wsiada jeden z boliwijczyków, Oso, i zaczyna trąbić – czas na odjazd.