0. Prolog
Idziesz ścieżką przez las deszczowy starając się cały czas patrzeć pod nogi – najbliższy szpital jest 50 km od Ciebie i w razie ukąszenia przez węża nie masz jakichkolwiek szans na dotarcie do medycznej pomocy. Obok Ciebie idzie Twój współpracownik którego rozumiesz jedynie po części, bo jego brytyjski akcent przerasta Twój poziom angielskiego. Do niego i do Ciebie przyczepiona jest linami ważąca 50 kilogramów puma która od godziny idzie przed wami i zaczyna mieć zły humor, a Ty wiesz, że zanim ten spacer się skończy, ta puma prędzej czy później wybuchnie, rzuci się na któregoś z was i tylko reakcja drugiej osoby uchroni tą zaatakowaną przed obrażeniami. Gdyby nie to, że jesteś skupiony zarówno na patrzeniu pod nogi jak i na pumę, to w Twojej głowie dźwięczałoby tylko jedno pytanie „Co ja tu robię?”
Tak wyglądało jedno losowe popołudnie z moich 3 miesięcy spędzonych w najprawdopodobniej najdziwniejszym miejscu w jakim można pracować z dużymi kotami – w boliwijskim schronisku dla pum i jaguarów o nazwie Ambue Ari, parku o powierzchni 1000 hektarów położonym w dżungli Ameryki Południowej. Park jest przy jedynej asfaltowej drodze na północy Boliwii, 12 kilometrów od najbliższej wioski, 50 km od najbliższego miasteczka i jeśli kiedykolwiek pojawiłaby się w Twojej głowie myśl „A może by tak rzucić cywilizację w cholerę”, to Ambue Ari nadaje się do takiego celu idealnie. Kilka rozsypujących się budynków, latryny, woda ze studni głębinowej i towarzystwo w postaci osób, które też przyjechały tu żeby w zielonym piekiełku ryzykowac życie wyprowadzając po dżungli pumy i jaguary które wcześniej zostały straumatyzowane przez ludzi.
Ambue Ari to schronisko, a CIWY które je ma pod opieką to jedyna organizacja prozwierzęca która na dzikim zachodzie jakim jest Boliwia walczy o dzikie zwierzęta. Praktycznie każde z 30 zwierząt w AA miało historię która wywoływała miks zbulwersowania, smutku i wku*wu. Jest tu jaguar któy był trzymany jako maskotka w bazie wojskowej i karmiony przez rok makaronem i resztkami. Puma, której połamano tylne łapy gdy zaczęła skakać na dzieci boliwijskiej rodziny która trzymała ją w roli domowego kota. Ocelot który z powodu fatalnej diety stracił większośc zębów, co jednak nadrabiał pazurami (o czym boleśnie się przekonałem). CIWY, mając w Ambue Ari 1000 hektarów dżungli i odebrane oszołomom duże koty które od małego były przyzwyczajone do człowieka, postawiło na system który sprawdzić się mógł chyba tylko w najbiedniejszym kraju Ameryki Południowej – pumy i jaguary są przez szaleńców mojego pokroju wyprowadzane codziennie na spacery po dżungli, bo jedyną alternatywą dla nich byłoby spędzenie całego życia w klatkach.
Jeśli masz ciągoty do opieki nad zwierzętami, może Ci się w tym momencie zalęgnąc w głowie pytanie: „Wow, jak tam pojechać?”. Gdybym był jednym z tych dziwaków którzy biorą plecak i bez zastanowienia ruszają w świat żeby np. przez rok podróżować po innym kontynencie, to mógłbym nie zrozumieć tego pytania i popijając matę wzruszyłbym ramionami odpowiadając „kupić bilet i pojechać”. Ale takie pytanie doskonale rozumiem, bo w gruncie rzeczy jestem przeciętnym człowiekiem, który jeszcze rok temu zabijał czas filmami, MMORPGiem, cotygodniowym resetem w postaci alkoholizacj i okazjonalną notką na blogu, a wyjazd 11 tysięcy kilometrów dalej do boliwisjkiej dżungli był moją pierwszą podróżą tego typu – pierwszą samemu, pierwszą na inny kontynent i pierwszą na tak długo do kraju, w którym nie ma kompletnie nikogo kto mógłby mi pomóc w razie jakiegokolwiek potknięcia. Ten wyjazd był skokiem na głęboką wodę – skokiem tym większym, że jestem typem człowieka którego bąbelek komfortu kończy się 50 metrów od domu i dla którego wyjazd do innego miasta jest tripem roku. Gdybym żył w świecie Tolkiena, to byłbym hobbitem – i to tym, który na sugestie „bierz pierścien i ruszaj na przygodę” odparłby „NIE!”. Dlatego też opowieść o trzech miesiącach w boliwisjkiej dżunglii i pracy z dużymi kotami zacząć należy od wyjaśnienia jak w ogóle do tego doszło i jak człowiek z lekką fobią społeczną, lekką paranoją i ciężkim lenistwem któregoś dnia wsiadł w samolot i ruszył na drugi koniec świata żeby w lesie deszczowym być operatorem pum, jaguarów i ocelotow.
Pingback : Ambue Ari – wolontariat w dżungli | animalus