22
gru
2016

23. Koty

Rano odkrywam swoje imię na „ścianie płaczu” – tablicy na której przypisywane są codziennie zadania porządkowe w obozie, i zmieniane co tydzień przypisanie do obozowych zwierząt którym rano trzeba przygotować jedzenie. Zadania przypisuje boliwijczyk Oso, on też jest autorem rozpiski na tablicy – imiona wpisuje tak jak mu brzmią, więc dzisiaj figuruję jako „Machic”, za kilka dni będę „Magiciem”, a finalnie skończę jako „Machec”. Na ten tydzień dostaję do porannej obsługi pseudostrusia Pio, a na dzień dzisiejszy do posprzątania mam „Patio” – nie mam pojęcia co mam zrobić i czym jest tutaj patio. Tłumaczy mi to jeden z wolontariuszy i jak się okazuje, jest to jedno z prostszych i przyjemniejszych zadań: posprzątać chatkę-palarkę i wynieść śmieci z pojemników – jeden jest za biurem, drugi w kuchni. Za worki na śmieci robią tu te, w których przyjeżdżają warzywa – zapełnione wynosi się na drugą stronę szosy, jest tam mały placyk na którym są składowane, i skąd mniej więcej raz w miesiącu wywozi je ciężarówka.

Po śniadaniu czas na „anuncios” – ogłoszenia, dzisiaj dopiero zauważam, że to stały fragment poranka. Jeden z koordynatorów obozu, po śniadaniu, mówi o jakichkolwiek zmiennych w rutynie dnia – przy okazji też dopiero dzisiaj wpada mi oko osobna tablica z rozpiską jak wygląda struktura „władz” obozu. Rhi jest koordynatorem głównym (nad nią są już tylko dowodzący CIWY), równolegle do niej jest Oso który dowodzi boliwijczykami i zawiaduje budową konstrukcji w Parku, pod Rhi są koordynatorzy kotów i wolontariuszy, czyli osoby które tu przyjeżdżają na pół roku czy rok, i przez znajomość zwierząt i obozu pełnią rolę kierowników. Obecnie jest to Amy i Jack, ten drugi obwieszcza dzisiaj, że potrzebni są 4 wolontariusze-faceci do specjalnego i wymagającego, megaważnego zadania. Ludzie rozglądają się po sobie, po chwili podnoszą się 4 ręce, w tym Dan i Danny. Jack zaczyna się śmiać, po czym stwierdza: „super, trzeba opróżnić pojemniki spod latryny”. Ludziom którzy się zgłosili rzedną miny, Dan klnie po cichu. Z jednej strony to zabawne, z drugiej absolutnie wbrew „ABC zarządzania”. Wkopywanie ludzi na minę wykorzystując ich dobre intencje nie jest czymś, co powinno mieć miejsce w takich warunkach, i chyba dało się to rozwiązać inaczej – choćby najzwyklejszym losowaniem, tym bardziej, że jak zobaczę później, to jedno z najgorszych zadań które można tu dostać. Pod każdą deską w latrynie znajduje się kontener i gdy się zapełnią, trzeba kilkadziesiąt kg kału wyjąć, przetaszczyć do wielkiej, murowanej dziury w głębi dżungli i tam te kontenery opróżnić spuszczając je za pomocą lin. W przyszłości sam zobaczę jak bardzo jest to ciężkie i wrobienie kogoś w taką robotę nie jest czymś, przez co ludzie będą Cię lubić – a tym bardziej śmiech Jacka jest tu wisienką na wielkim torcie z kupy. Nic więc dziwnego, że gdy pada druga część ogłoszeń, na której Jack stwierdza, że dzisiaj wyjeżdża, nie widzę na twarzach ludzi negatywnych emocji, choć z tego co dowiem się później, była to niespodzianka i dość spontaniczne ewakuowanie się Jacka z Parku.

Po anuncios zaczepia mnie Rhi i mówi, żebym wpadł za godzinę do biura – zostanę przydzielony do kotów. Super. W sumie od 4 dni nic konstruktywnego nie robię, więc wizja otrzymania czegoś konkretnego do roboty mnie cieszy, tym bardziej, że chodzi w końcu o to, po co przyjechałem – czyli duże koty. Mam godzinę wolnego, idę po fajki do pokoju i wpadam na przebierającą się Becks. To już chyba trzeci raz. „Oops, sorry!”. Becks śmieje się i mówi, że nie ma sprawy, oraz, że przeprowadza się do sypialni po Jacku więc tą będę miał cała dla siebie. W sumie git, pasuje mi prywatność i przestrzeń, choć gdzieś tam coś ukłuło – ot to tak jakbyś dosiadł się do kogoś w autobusie a ten ktoś wstaje i idzie usiąść gdzieś indziej. Nie wiesz, czy jest ku temu jakiś jego powód, czy może TO TY. Uroki neurotyzmu. Gdy zobaczę później pomieszczenia dla długoterminowców (które Becks w sumie zajęła po cichu i nielegalnie), to trochę zrozumiem jej pośpiech – są czystsze, schludniejsze, a przez świetliki w dachu jest w nich jaśniej. Czego Becks jednak nie przemyślała, to sąsiadowania ich bezpośrednio z dżunglą, co sprawiało, że te sypialnie były pierwszy przystankiem dla zapuszczających się do obozu szczurów, pająków czy węży.

Po fajce i porannym przejrzenia facebooka idę do Rhianny. Podobnie jak przy rejestracji, zaczyna opowiadać rzeczy, z których większość już wiem ze śledztwa przed wyjazdem. CIWY interwencjami, lub po dobroci, odbiera ludziom „dzikie” zwierzęta – dzikie w cudzysłowie, bo najczęściej są to zwierzęta gatunków nieudomowionych z których próbowano zrobić domowe maskotki, a nie „dzikusy” w rozumieniu dorosłych zwierząt zabranych z natury. W większości wypadków ciąg wydarzeń wygląda tak, że matki dzikich zwierząt są zabijane w dżungli, a młode trafiają do nielegalnego obrotu i młoda puma, jaguar, małpa czy ostronos zostaje sprzedana człowiekowi, który nie ma pojęcia na co się decyduje. Praktycznie zawsze idzie to dwiema ścieżkami – albo człowiek sam sobie uświadamia po pewnym czasie, że to był głupi pomysł (bo dorosły kot stał się uciążliwy) i oddaje go CIWY samemu przy tym dziękując, albo dorosły kot trzymany jest w małej klatce czy na łańcuchu przy domu i staje się zapuszczonym cieniem zwierzęcia którym byłby w naturze, w takich wypadkach dochodzi do interwencyjnego odebrania. Ambue Ari skupia się właśnie na dużych kotach i znajduje się tu kilkanaście pum, kilka jaguarów, kilka ocelotów i kotów geoffroya – przez to, że miały od małego kontakt z człowiekiem, możliwe są z nimi względnie bezpieczne interakcje i stąd idea o którą ciężko gdzie indziej na świecie, czyli faktyczne schronisko dla dużych kotów, w którym koty te mają możliwość spacerów po ich naturalnym środowisku dzięki pracy wolontariuszy.




„Widziałeś tablicę z mapą przed biurem?” pyta Rhi przerywając monolog. Szczerze mówiąc, nie wpadła mi w oko więc dostaję polecenie zerknięcia na nią jak będę wychodził, jest to duża mapa pokazująca rozmieszczenie klatek i wybiegów w dżungli. Park Ambue Ari to powierzchnia około 1000 hektarów lasu należąca do CIWY, i klatki rozmieszczone są po tym terenie tak, żeby koty nie miały ze sobą kontaktu, czyli w zależności od gęstości dżungli i terenu, średnio co kilkaset metrów. Klatki są też punktem początkowym spaceru z kotami – od nich zaczyna się szlak który zawsze ma postać pętli, czyli niemożliwe jest zaczęcie spaceru z kotem i skończenie w ślepym zaułku, jeśli zacznie się marsz po szlaku, to skończy się go prędzej czy później znowu przy klatce.

Z każdego szlaku korzysta tylko jeden kot, i mają one długość zależną od potrzeb danego kota. W przypadku pum i jaguarów mogą mieć kilka kilometrów, w przypadku ocelotów mniejszą. Czyli na terenie 1000 hektarów, upchnięto zarówno klatki jak i szlaki dla ok 25 kotów – jak dowiem się później, Ambue Ari wykorzystuje tak naprawdę 5000 hektarów, dżungla dookoła parku jest w pewien sposób bezpańska, więc mogą to robić bez martwienia się, że ktoś będzie miał cokolwiek przeciw.

Jak tłumaczy mi Rhianna, dużych kotów, które trafiają do Ambue Ari, nie da się już przywrócić na wolność. Trafiają tutaj już oswojone i choć możliwe jest „odswojenie” zwierzęcia, czyli sprawienie, że zacznie na powrót instynktownie bać się ludzi, to nie ma gwarancji, że będzie w 100% skuteczne. Jeśli wypuszczony po „odswojeniu” duży kot jak puma czy jaguar przypomni sobie, że ludzie nie są czymś, czego należy unikać, to prawdopodobne jest jego zapędzanie się w okolice wiosek, co zakończyłoby się jego odstrzeleniem i/lub czyjąś śmiercią. Wariant drugi oznaczałby też zamknięcie parków należących do CIWY, tym bardziej, że organizacja ma zatarg z boliwijskim rządem. Pomagał im przy zakładaniu parków, ale w pewnym momencie urzędnicy mieli wizję udostępniania parków zwiedzającym, czyli przekształcenie ich w coś na kształt ZOO. CIWY się nie zgodziło, relacje z rządem uległy zmrożeniu, urzędnicy zaczęli patrzeć krzywo na system działania (czyli gringos wyprowadzający duże koty) i, jak dowiem się później, od kilku lat sytuacja jest na ostrzu noża, czyli boliwijski rząd czeka tylko na konkretny pretekst do zlikwidowania tego systemu. Wypadek po wypuszczeniu dużego kota mógłby być takim właśnie pretekstem. O czym nie mówi mi Rhi, to coś, co wybadałem przed przyjazdem, czyli jeden przypadek w którym Park rozpoczął proces zdziczania jednego z jaguarów, ale to historia która zasługuje na osobny rozdział.

Przez ryzyko i zatargi z boliwijskimi urzędnikami drastyczne są również procedury na wypadek ucieczki kotów. W przypadku ucieczki pumy, obóz ma 48 godzin na to, żeby kot trafił do klatki – jeśli się to nie uda, CIWY ma obowiązek wezwać myśliwych którzy zwierzę odstrzelą. Inaczej wygląda to z jaguarami, jeśli ucieknie któryś z nich, trzeba ewakuować obóz, powiadomić o ucieczce okoliczne wioski, a i zawiadomić myśliwych od razu. W tym przypadku też CIWY dostało by ostro po d….

Jako, że będę pracował z kotami w dżungli, Rhi opowiada mi o systemie „Ku-eee”. Jest to system komunikacji w lesie, i choć obecnie AA przydziela wolontariuszom telefony komórkowe, korzystając z masztu postawionego parę lat temu, tak system nadal działa i się przydaje. Niektóre koty gorzej reagują na obce dźwięki a szlaki potrafią być blisko siebie, jeśli więc w trakcie spaceru usłyszysz głośną rozmowę innych wolontariuszy, wołasz raz „Kuuuiieeeee”. Druga strona ma wtedy obowiązek się zamknąć. Jeśli jesteś w niebezpieczeństwie, używasz tego zawołania dwa razy. Jeśli się zgubisz – trzy razy, a w odezwie ktoś w pobliżu krzyczy ten dźwięk raz, póki się nie znajdziecie. Proste i skuteczne.

Rhi opowiada mi o zachowaniu dużych kotów, a dokładniej o tym, że pod żadnym pozorem nie można mieć do nich podejścia jak do domowych zwierząt. Potrafią być niesamowicie nieprzewidywalne i traktowanie ich jak psów czy domowych kotów to prosta droga do wypadku, a ten przy udziale pumy czy jaguara może skończyć się źle. Nawet jeśli oswojony, duży kot zachowuje się niesamowicie łagodnie, to losowy bodziec który je przestraszy czy rozdrażni może sprawić, że frustracje wyładuje na człowieku. Zobaczę za kilka tygodni co ma na myśli, a po 3 miesiącach będę to nazywał „efektem pszczoły”. Jeśli zrelaksowanego i łagodnego kota nagle coś użądli, to kot nie powie Ci „oh fuck, coś mnie użadliło!”, tylko stanie się rozdrażniony czy wręcz rozwścieczony, a Ty nawet nie będziesz wiedział, że taki właśnie był powód jego zmiany zachowania i nigdy się tego nie dowiesz.

Rhi zaczyna mówić o różnicach pomiędzy kotami w parku. Każdy z nich ma inną historię, inną psychikę i inne podejście do człowieka – przez to też każdego dotyczy inna procedura i metoda działania. Odnosi się to też do interakcji z człowiekiem, czyli niektóre mogą być np. głaskane na szlaku w trakcie spaceru, inne obowiązuje zasada „0 kontaktu” gdy są na spacerze. Rhianna sięga po leżące na stole skoroszyty. „To coś w rodzaju instrukcji obsługi do kotów i Twoja praca domowa na dzisiaj.”. Skoroszyty są cztery „Dostaję 4 koty?”, pytam zdziwiony. Spodziewałem się, że każdemu jest przydzielony jeden, góra dwa. „Tak, za tydzień wyjeżdża kilka osób, za dwa tygodnie wyjeżdżają studenci. Jeśli nikt nowy nie przyjedzie do tego czasu, to zostanie w obozie kilka osób i boliwijczycy, szkieletowa załoga – spacery wtedy nie będą możliwe, ale nadal trzeba będzie zajmować się kotami, czyli np. karmić i sprzątać im wybiegi”.

Ląduje przede mną pierwszy skoroszyt – to Tupac, puma. Czytałem o nim przed przyjazdem, to jeden z bardziej wymagających kotów w obozie bo jest nie tylko największą pumą, ale też ma bardzo duży ubytek wzroku. Jeden z blogów które czytałem był pisany przez wolontariusza który opiekował się Tupaciem – i tylko nim, stąd też moje wcześniejsze zdziwienie z liczby którą dostaję ja. Drugi skoroszyt to puma Leo, o której nie wiem nic, przy trzecim skacze mi adrenalina. To jaguar, Katie. Z jednej strony czuję podekscytowanie, z drugiej – niepokój. Pumy to pumy, średnie koty który mogą zrobić krzywdę, ale jaguary to już inny kaliber. Masywniejsze, o większym uścisku szczęk – jedyne duże kotowate, które ofiary uśmiercają przez zmiażdżenie im czaszki, potrafią też np. rozgryzać żółwie. Mam mieszane uczucia, i Rhi chyba dostrzega je wypisane na mojej twarzy, bo stwierdza, że Katie to najłagodniejszy jaguar tutaj i częściej zachowuje się jak mały kociak, niż dorosły drapieżnik. Przypomina mi się jak wyglądały moje ręce po zabawach z małymi kociakami, będzie śmiesznie. 4 skoroszyt należy do dwóch pum, sióstr Yara i Wassi. O tych też czytałem przed wyjazdem, bo zaniepokoiło mnie jedne ujęcie w necie na którym było widać dwie pumy na jednym wybiegu – to zwierzęta które w naturze prowadzą samotny tryb życia, i widok dwóch na jednym wybiegu był dziwny. Trochę wtedy popytałem i okazało się, że to jedyny wyjątek w parku, kiedyś policja odebrała miot 3 małych pum kłusownikom, przywiozła je do AA i gdy dorosły, to źle reagowały na rozdzielenie, stąd mieszkały i nadal mieszkają razem. Obecnie we dwie, trzecia siotra, Inti, zmarła na początku roku. Stąd też, jak teraz tłumaczy mi Rhi, siostry są drażliwe i od 2 miesięcy przez to z nimi nie wychodzono – robi się teraz przymiarki, ale na początku moja opieka nad nimi będzie polegać tylko na karmieniu. Dodatkowo, budują im nowy wybieg – ten, w którym są obecnie, zaczyna się robić niebezpieczny, a w porze deszczowej zamienia się mokradło, słowami Rhi: „pare lat temu ekipa boliwijczyków dała ciała przy budowie”.

Łącznie, na dzień dobry, dostaję 5 kotów, i w sumie się z tego cieszę. Wyjeżdżałem to z myślą o pracy z jak największą liczbą zwierząt, z książek czy filmów nie dowiesz się wielu rzeczy które możesz się dowiedzieć pracując z danym gatunkiem, ja od razu dostałem pumy i jaguara. Git. Jak tłumaczy mi Rhi, wolontariusze przypisani do danych zwierząt nie mogą mieć kontaktu z innymi – ściśle zabronione jest np. pójście „ot tak” do klatki zwierzaka, którego nie masz przypisanego. Chodzi o to, żeby nie robić kotu w głowie zamętu, jedynymi ludźmi z którymi mają kontakt są Ci, którzy się nim zajmują i z nim wychodzą. Z danymi kotami nie można też wychodzić dłużej niż 2-3 miesiące, zbytnie przywiązanie kota do jednej osoby mogłoby skutkować problemami gdy ta osoba wyjedzie i ktoś ją zmieni, co, z tego co mówi Rhi, zdarzało się w przyszłości. Istotna też jest kwestia ubrań – do opieki nad każdym kotem należy mieć osobny strój, kotom łatwiej dzięki temu przyzwyczaić się do danego wolontariusza (codziennie ten sam zapach i wygląd), przeciwdziała to też przeniesieniu zarazków czy pasożytów z jednego kota na drugiego. System dobry, ale uświadamiam sobie, że mam dwie pary spodni i może z 5 t-shirtów. Trochę ciężko będzie zrobić z tego stroje robocze, mówię o tym Rhiannie. „Nie przejmuj się, mamy swój własny lumpeks w obozie, rozejrzyj się tam dzisiaj i coś dobierz. Za te ubrania trzeba zapłacić, jak już coś dobierzesz, to wpisz w zeszyt co”. Huh? Tego też nie było na stronie, i choć rozumiem, że ta kasa idzie na utrzymanie obozu, to czuję niesmak. Przyjechałem w okresie w którym brakuje ludzi, dostaję do opieki 4 (a właściwie 5 kotów), każdy z nich wymaga innego zestawu ubrań, i mam za nie zapłacić. Fuck. Do budżetu dochodzą nowe rzeczy o których nie wiedziałem przed przyjazdem. Ok, może to jakieś symboliczne drobniaki, zobaczę później, olać.




Na koniec dostaję do podpisania papierek w związku z pracą z jaguarem. Kolejny do kompletu z tym przy rejestracji. Ollie opowie mi później, że to pewnego rodzaju dupochron dla parku, czyli jeśli komuś stanie się krzywda, to muszą mieć jak najwięcej zabezpieczeń, że wolontariusz był świadomy na co się decyduje – i ma to być zarówno ochrona przed boliwijskim rządem, jak i np. pozwami od rodziny w razie jakiegoś naprawdę fatalnego wypadku. Czytam co mam do podpisania, jest m.in. wymóg, że jaguarami mogą się zajmować ludzie którzy przyjechali tu na minimum 6 tygodni. Jest też wymóg, który trochę zaburza mi plan dokumentowania z pracy w Ambue Ari – zakaz fotografowania czy nagrywania jaguarów. Shit. Niewinnie zagajam Rhi tym fragmencie: „czyli nawet po 2 czy 3 miesiącach pracy nie można zrobić nawet jednego zdjęcia?”. Rhi zaczyna się rozkręcać: „Tak, na sam koniec przed wyjazdem, jeśli ktoś chce zdjęcia, to jeden z koordynatorów idzie z nim i robi kilka na pamiątkę. Mieliśmy w przeszłości problem z wolontariuszami którzy wypuszczali dziwne zdjęcia w media społecznościowe – np. podirytowane zwierzęta, co nie pomaga w relacjach z rządem, musieliśmy niestety wprowadzić taki zakaz. Przy pumach jest zakaz kręcenia czy robienia fot przez pierwsze 3 tygodnie, chodzi też o to, żeby człowiek skupiał się na kocie a nie na robieniu zdjęć, to już względy bezpieczeństwa. Ogólnie też z tego powodu przez pierwszy tydzień pobytu wolontariuszy nie mogą robić w obozie żadnych zdjęć, ale o tym Ci już mówiłam przy rejestracji”. Hęęę? Jestem absolutnie pewien, że mi nie mówiła, ale trzymam to dla siebie, nie ma sensu wchodzić w takie dyskusje. Pomijając, że zakaz foto w pierwszym tygodniu nieświadomie, regularnie łamałem, to zakaz fotografowania czy nagrywania w pierwszych 3 tygodniach trochę mnie przygasza, bo moje plany kręcenia codziennie z 15-20 minut o pracy w obozie staje się nieaktualny. Mało tego, jeśli mają tu takie obostrzenia, to boję się pytać, czy możliwe jest tu kręcenie np. całego spaceru z GoPro na głowie. Nie pytam, wyjdzie w praniu. Mały trick, póki nie usłyszę, że jest to zabronione, to mogę robić – a jeśli dopiero za kilka tygodni, to trudno, lepiej później niż wcale.

Przed wyjściem pytam Rhi, czy jest gdzieś objaśnienie na czym polegają codzienne zadania – uniknę dzięki temu marudzenia ludziom. „Nie dałam Ci przy rejestracji? Sorry, musiałam zapomnieć”. Rhi podchodzi do szafki i wyciąga kolejne skoroszyty. „Tutaj masz opisana zadania, procedury bezpieczeństwa, historię CIWY i parę innych rzeczy. Sporo czytania, dzisiaj to jest Twoje jedyne zadanie”.

Wychodzę z biura z 10 skoroszytami i kluczem do obozowego lumpeksu. Podchodzę do tablicy z mapą, o której wspominała Rhianna. Plan jest namalowany farbą na drewnie i wygląda jakby miał kilkanaście lat. Dopasowuję jego układ do mapy googla – szosa na planie biegnie idealnie poziomo, od niej odchodzą ścieżki do dżungli – w górę i dół, zaznaczone są również miejsca wybiegów. Jeśli by odwzorować ja zgodnie ze stronami świata, to góra planu jest południowym zachodem, dół – północnym wschodem. Jeśli zgubię się w dżungli, to z pomocą kompasu nie będzie aż tak trudno dojść do szosy, a dzięki niej do obozu. Nie jest tak źle, jak myślałem. Łamię zakaz i robię zdjęcie mapie, czuje się usprawiedliwiony – to dla mojego bezpieczeństwa. Fajek, i idę czytać o kotach, czas odrobić pracę domową.

 




 

 

Pierwszy wpis: klik

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.