Wymagające fundacje
Artykuł z marca, ale jakoś mnie ominął, więc wrzucam teraz. Jest pełen urokliwych fragmentów wskazujących, że dla przeciętnego zjadacza chleba adopcja kota z rzetelnej fundacji to jak kupno dekoracji do domu. Bo ktoś chce, więc mu się należy, a tu marudzą. Dla mnie to dobry objaw, jeśli fundacja przed adopcją ocenia, czy zwierzak powinien trafić w czyjeś ręce, stosuje ankiety sprawdzające wiedzę o zwierzętach czy sprawdza warunki przyszłego miejsca pobytu – ale najwyraźniej dla niektórych ludzi bywa to niezrozumiałym utrudnianiem, i w artykule np taki cytat:
„Monika, warszawianka, szukała kota dla swojej mamy.
– Łatwiej dziś zajść w ciążę i mieć dziecko, niż zaadoptować kota ze schroniska czy domu opieki – uważa. – Dom miał być odpowiednio przygotowany, mieć zabezpieczone wszystkie okna, kotu trzeba było zapewnić swoje miejsce i zabawki, komisja miała nawiedzić mieszkanie przed adopcją i robić naloty w czasie jego pobytu. Zastrzegano też, że mogą zabrać zwierzę, jeśli coś im się nie spodoba. Znalazłam idealnego kota dla mamy, ale nie wyobrażałam sobie, że ktoś będzie ją niepokoił kontrolami. I jeszcze ta wizja zabrania zwierzęcia.”
Jeśli p. Monika faktycznie istnieje a nie jest wymysłem pod tezę artykułu, to mogła by któregoś dnia usiąść, zadumać się, i może odkryć, że owszem: prościej jest zajść w ciąże i mieć dziecko niż adoptować kota z rzetelnej fundacji, ale to nie świadczy źle o fundacjach, tylko o wadzie systemu w którym każdy, bez względu na warunki, wiedzę, odpowiedzialność i możliwości materialne może sobie stworzyć nowego homo sapiens. To po głębszych przemyśleniach wydaje się bardziej nienormalne niż fakt, że rzetelna fundacja nie powierzy psa czy kota przypadkowej osobie.