30
lip
2016

4. Przerwa

Rok 2014 był dobry. Blog latał po sieci w miejscach na które nie spodziewałem się trafić, akcja z łódzkim ZOO zakończyła się wymianą osoby decyzyjnej na górze (na taką, która bardzo szanowałem), filmy okazały się przyswajalne dla przeciętnego zjadacza Internetu, a na horyzoncie jawiła się przyszłość w Ambue Ari. Świat był kolorowy. A później zacząłem liczyć. Sytuacja z Ambue Ari jeśli chodzi o kwestie pieniężne nie różni się od innych miejsc oferujących wolontariat dla ludzi z całego świata – trzeba za to płacić. AA jest pod tym względem wyjątkowe, bo mało jak na standard np. afrykański (gdzie kwoty za możliwośc pracy to 5-10tys zł miesięcznie). Ale nadal trzeba. W przypadku osób chcących tam pojechać na np. rok sprawa wygląda inaczej, ale jest tu znowu „ale” – czyli jest tak tylko w przypadku osób pożądanych. W moim przypadku, osoby której nigdy tam nie było i której nie znali, sprawa podczas rozmów stanęła na, ogólnie ujmując, „jak będziesz przydatny to będziesz siedział za darmo”.

Rok 2014 był wyjątkowy, bo w przypływie hiperentuzjazmu byłem gotowy tam pojechać na takim układzie, będąc pewnym, że przydatny będę. Listopadowe noce jednak dają wspaniała okazję do poważnych przemyśleń, i którejś z nich przemknęła mi myśl „a co, jeśli okażę się nie do końca przydatny?”. Czy mam fundusze, żeby płacić im za pobyt choćby przez kilka miesięcy? Nie. Czy tak właściwie mam fundusze jakiekolwiek poza kwotą na bilet + zaskórniaki na czarną godzinę? Nie. Będę mieszkał w dżungli, z dachem nad głową i wyżywieniem, ale to przecież nie załatwia sprawy. Jeśli stanie się cokolwiek nieprzewidzianego, to skończę na drugim końcu świata bez pieniędzy i z biletem powrotnym na kilka miesięcy naprzód. Shit.

Czy byłbym w stanie wykonać tzw „leap of faith”, czyli skok wiary i ruszyć tam licząc na najbardziej optymistyczne rozwiązanie, choć konsekwencje gorszego byłyby tragiczne? Tak. Gdyby nie kilka innych czynników o naturze bardzo prywatno-socjalnej, które już zupełnie nie są tematem który poruszyłbym w tej historii. Oprócz tego, choć w przypływach hiperentuzjazmu nie jestem najostrzejszą kredką w pudełku, to jednak obliczanie prawdopodobieństwa fakapu idzie mi całkiem nieźle i przy takim scenariuszu powiedziałem sobie „nie”. Nie chciałem skończyć jako żulo-hippis bez pieniedzy w Ameryce Południowej. Oraz powiedziałem sobie „usiądź głąbie, i policz ile tak właściwie potrzebujesz kasy – zakładając umiarkowanie zły scenariusz wydarzeń gdy będziesz 11 tysięcy kilometrów od domu”. Wyszło na tyle dużo, że wizja Boliwii na rok wiosnę 2015 odeszła w niebyt.

Nie chodziło tylko o koszty utrzymania – wiza turystyczna dla polaków to 3 miesiące. Po przekroczeniu ich, obecnie każdy dzień dłużej to 25 Bolivianos, czyli jakieś 16 złotych za dzień pobytu w Boliwii. Bez opłacenia tego Cię nie wypuszczą, albo gorzej. Jeszcze kilka lat temu istniały myki dzięki którym można było to obejść – wystarczyło wyjechać na chwilę do np. Peru, wrócić po kilku dniach i dostawało się znowu 3 miesięcy. Zostało to ucięte właśnie pod koniec 2014, łącznie z podwyżką opłaty za dzień (wcześniej 10 Bolivianos). Istniały jeszcze inne myki o których dowiedziałem się podczas rozmów z CIWY – zgubienie paszportu żeby go odnowić wraz z nową wizą to choćby jeden z nich. I dla hiperoptymistycznego mnie, zachłyśniętego kolorami w 2014 roku brzmiało to rozsądnie. Przestało gdy sobie uświadomiłem, że w Boliwii mamy tylko niepozorny konsulat, i odnowienie paszportu może nie być takie proste, a jeśli coś się poślizgnie to utknę w najbiedniejszym kraju Ameryki Południowej bez dowodu tożsamości. Pan Zdrowy Rozsądek pewnej listopadowej nocy 2014 powiedział „NIE”.

Oprócz bycia czasami nienajostrzejszą kredką, bywam też  pragmatycznym asekurantem – zacząłem liczyć. Realna suma w razie jakiegokolwiek fakapu wystarczyłaby na 3 miesiące pobytu, czyli odpadałby problem wizy i opłat za przedłużony pobyt. Wstępnie podliczyłem koszty potrzebnego sprzętu (kamera itp.), ubezpieczenia, średni koszt biletu i po podliczeniu wiedziałem, że rok 2015 upłynie mi na jednym – zbieraniu na ten wyjazd. Oraz wiedziałem, że dla realizacji tego zamysłu potrzebuję choćby najbardziej dziwnej pracy, ale jak najlepiej płatnej.

Ta spadla mi z nieba zupełnie przypadkiem (los chyba nagradza śmiałych), i choć zaowocowało to obumarciem bloga z powodu psychicznego wyczerpania, to pod koniec 2015 miałem już potrzebną kwotę. W międzyczasie jednak wydarzyło się coś, przez co zacząłem bardzo wątpić w to, czy Ambue Ari będzie odpowiednim miejscem do ruszenia machiny o nazwie „wyjazdy w świat do zwierząt”.

 





Pierwszy wpis: klik

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.