27. Pierwsze wyjście do dżungli
Pierwszy dzień właściwej pracy. W końcu. Choć z Polski wyleciałem raptem tydzień temu, to przez bombardowanie mózgu nowymi bodźcami mam wrażenie jakby czas się rozciągnął i minęło nie kilka dni, a miesiąc. Choć to bardzo pozytywne uczucie, to nie mogłem jednak doczekać się pracy z kotami, w końcu po to przyleciałem na drugi koniec świata. Po porannym oporządzeniu obozu i śniadaniu przebieram się w strój przeznaczony do spacerów z Tupaciem i lokalizuję Dana.
„Ok Maczik, pierwsze wyjście do kota więc zaczniemy od podstaw. Potrzebujesz czterech rzeczy przed wyjściem, czytałeś które?”. Ahh, mogę zabłysnąć, to akurat było w ogólnej instrukcji zwierząt i chodzi o nóż, latarkę, zapasową linę. „Nie, to nie te”, odpowiada Dan, „tzn te też, ale tym się nie przejmuj – idziemy przed południem więc latarka niepotrzebna, nóż ma Danny, a zapasowe liny są przy klatkach kotów. Te cztery rzeczy o które mówię, to:
-wiaderko z mięsem, wszystkie są w lodówce w spiżarni dla zwierząt, każde wiaderko jest podpisane więc nie ma problemu ze znalezieniem.
-pięciolitrowy kanister z wodą, to do mycia misek i do nalania później wody kotu.
-klucz do wybiegu, jeśli go zapomnisz, to czeka Cię powrót do obozu, a to wstyd i do tego męczący bo robisz dłuższy dystans
-pojemnik z tabletkami dla kota.”
Po tym ostatnim subtelnie przerywam. Tabletki? Tupacowi coś jest? „Nie, to suplementy, witaminy, wapń, tego rodzaju rzeczy”. Shit, to nie brzmi dobrze. Myśli na chwilę odpływają mi w rejony Świątyni Tygrysów, otumanionych wielkich kotów leżących cały dzień na placu bez żadnej reakcji i byłych wolontariuszy zarzekających się, że te koty nie są niczym narkotyzowane „bo mnisi tak mówili”, co na szczęście skończyło się wraz z zamknięciem tego tajlandzkiego cyrku. Na hasło „tabletki dla Tupaca”, dla pumy która ma być wyprowadzana na spacer, włącza mi się czerwona lampka, która zgaśnie dopiero za kilkanaście dni gdy już w pełni wybadam temat co jest im konkretnie podawane m.in. dzięki własnoręcznemu wyciskaniu tabletek z oryginalnych opakowań. Podejrzliwość zgasił mi też fakt, że suplementy podawane są zwierzętom z jedzeniem po spacerze, a biegi sprintem z Tupaciem czy Leo przez dżunglę wskazywały, że gdyby dochodziło tu do jakiegoś farmakologicznego otumaniania kotów, to byłyby to chyba meksykańskie podróbki leków które nie działają. Co dostawały? Mniej więcej połowa kotów (ta starsza lub z problemami) dostawała wapń, czasem magnez, jeśli był to również tran i kurkumę, pomarańczową przyprawę która w teorii ma działanie zdrowotne, a praktyce ciężko powiedzieć czy to jakkolwiek działa, czy też wychodziło zamiłowanie boliwijczyków do medycyny naturalnej.
Chcę się wdrożyć jak najszybciej, więc mówię Danowi, że wszystko przygotuję. Na pierwszy ogień idzie kubełek z mięsem, znajduję go w starej ladzie chłodniczej, odkładam go na ławkę i idę po wodę. Zatrzymuje mnie Dan. „Ok, jeśli zostawisz mięso bez dozoru, to 5 czy 10 sekund później zajmie się nim Tianji (ostronos), jest jak ninja, możesz go nie widzieć, ale o tej porze gdzieś tu krąży i jeśli dorwie się do bezpańskiego wiaderka z mięsem, to już mu go nie zabierzesz.” Oh. Dan zostaje przypilnować wiaderka, znajduję plastikowy kanister na wodę, napełniam, wracam po klucz i tabletki – znajdują się w jadalni i klucze wiszą na wieszakach, każdy ma swój napis z imieniem kota więc nie sposób się pomylić. Wszystko mam, pojawia się też Danny, idziemy w dżunglę i Dan zaczyna opowiadać. „Wybieg Tupaca jest chyba najbliżej obozu i nie da rady się zgubić, przy wybiegu Pio, nandu, skręcamy w prawo, a później już tylko cały czas przed siebie ścieżką, na końcu jest rozwidlenie ale jest też drogowskaz. Bardzo prosta droga”.
Po minięciu Pio i 20-30 metrach rozumiem co mieli na myśli ludzie mówiąc, że obóz wygląda jakby był w zwykłym lesie, a dżungla jest dopiero po kilkudziesięciu metrach. Idąc ścieżką czuje się, jakbym wchodził do palmiarni, oprócz ściany liści patuju po obu stronach ścieżki zaczynają pojawiać się naprawdę dziwaczne drzewa ze zwisającymi lianami, zarośla czegoś co wygląda jak bambus z bardzo długimi kolcami i palmy. Tak, to zdecydowanie dżungla. Ledwo nadążam za chłopakami – Dan i Danny chodzą tą ścieżką od miesiąca i mogliby pewnie iść nią z zamkniętymi oczami, ja niestety muszę wyważać każdy krok, bo liczne korzenie, pnącza i koleiny w ścieżce grożą potknięciem, tym bardziej, że cały czas głowa stara mi się iść w górę – wzrok przyciąga mi egzotyka dżungli. Nie pomaga też temperatura i wilgotność jak w saunie light, po kilku minutach zaczynam sapać, a po kilkunastu mam ochotę na wodę którą mam w plecaku. Problem w tym, że wtedy musiałbym chłopakom powiedzieć „ok, miękka fryta ze mnie i potrzebuję minuty na odsapnięcie” – byłby wstyd, napije się jak dojdziemy. W pewnym momencie zatrzymujemy się na ścieżce a Dan stawia wiaderko z mięsem przy drzewie. „Jesteśmy niedaleko, mięso zostaje tu, bo jeśli Tupac je zauważy to zafiksuje się na nim i nie będzie chciał iść na spacer. Po spacerze po nie wrócimy. Przed zostawieniem sprawdź czy jest szczelnie zamknięte, nie zdarzyło się jeszcze żeby coś się do niego dobrało jak je zostawiamy, ale jak będzie rozszczelnione to w środku skończy pełno mrówek”. Idziemy dalej kilkanaście metrów, i przez rośliny zaczyna prześwitywać niebieski kolor, nienaturalny w tych warunkach. „Jesteśmy niedaleko Tupaca, będąc tak blisko trzeba go zawołać żeby wiedział, że to my, inaczej może się stresować” wyjaśnia Danny. Oboje zaczynają krzyczeć, więc krzyczę i ja. „Hey Tupac, hola amigo!”, „hey Tupi!”.
Do ściany klatki najbliżej nas podbiega największa puma w Ambue Ari i robi to wrażenie, Tupac jest wielki. Przy prętach znajduje się ławeczka, Dan i Danny siadają na niej i mówią, żebym też usiadł. Zaczynają głaskać Tupaca, ten kładzie się i zaczyna mruczeć, choć przy kocie tych rozmiarów brzmi to jakby ktoś odpalił motor. „Ta ławeczka służy właśnie do tego”, opowiada Dan, „przed każdym spacerem się na niej siada żeby pogłaskać Tupaca, każdy kot ma zupełnie inne procedury, ale praktycznie każdy ma taką ławeczkę i element głaskania, czyli tzw affection time, czas-na-głaski. Chodzi o nawiązanie więzi między wyprowadzającym a kotem, u Tupaca to jest jedyny moment kiedy można z nim mieć taką interakcję, na szlaku jest już taki kontakt zabroniony. Pogłaszcz go, musi się do Ciebie przyzwyczaić. Tylko nie zbliżaj rąk bezpośrednio przed jego głową, może chapsnąć. Przy okazji głaskania dobrze też sprawdzić czy nie ma kleszczy i czy nie poluzowała mu się obroża. Tupac sam decyduje ile będzie to trwało, jeśli będzie miał dosyć to wstanie, pójdzie sobie i to będzie sygnał do skończenia.”
Hmm, czyli nie tylko nikt mu tu nie będzie wypominał głaskania kota jak podczas pracy w ZOO, ale jeszcze jest to obowiązkowy element procedury? Czad. Zdecydowanie się tu odnajdę. Głaskając Tupaca ze zdumieniem odkrywam, że tak właściwie ekscytuje to mnie mniej, niż zakładałem. Gdy pierwszy raz poczułem pod dłonią sierść dużego kota, geparda w ZOO, to endorfiny prawie wylały mi się uszami. „Wow, głaszczę dużego kota!”, taka myśl wtedy obijała mi się o czaszkę a naładowało mnie to pozytywnymi wibracjami na długie tygodnie. Teraz jednak o dziwo podchodzę do tego zupełnie inaczej. Jestem w Boliwii, w azylu dla dużych kotów, głaszczę pumę w ramach obowiązku ale jest to takie …zwykłe. Początkowo bałem się trochę, że to jakiś defekt mózgu. Że może zgnuśniałem, pasja gdzieś wyparowała, może zaburzenia gospodarki hormonalnej? Niepokojące. Później jednak zauważyłem coś, co nazwałem „syndromem pierwszego głaska”, a co zaobserwowałem u wolontariuszy którzy przyjeżdżali tu bez wcześniejszych kontaktów z dużymi kotami – dosłownie zakochiwali się w pierwszym, z którym mieli bezpośredni kontakt. To pogłaskanie zwierzęcia, drapieżnika które wcześniej widywało się tylko w programach przyrodniczych, ten kontakt który dla wielu ludzi jest marzeniem, skutkuje euforią, a jeśli jeszcze kot wtedy poliże Cię po ręku, wielkim, przypominającym papier ściernym językiem, to człowiekowi zamiast mózgu robi się budyń. Do Ambue Ari tacy wolontariusze potrafią wracać na kilka miesięcy stawiając jednak warunek, że chcą pracować z danym kotem, właśnie tym, który był kotem nr.1. I choć brzmi to niedorzecznie, to może też trochę tłumaczyć fanatycznych, byłych wolontariuszy którzy potrafili bronić w przeszłości Świątyni Tygrysów, jak i tych którzy bronią odwiedzone fermy lwów w Afryce – być może to właśnie, wyłączające krytyczne myślenie, różowe okulary po pierwszej interakcji z dużymi kotami. Najprawdopodobniej sam takie miałem po pracy w ZOO, i musiały minąć długie miesiące zanim spadły całkowicie. „Syndrom pierwszego głaska”, który mnie w tamtym momencie już nie dotyczył, a głaskanie pumy było równie normalne, co głaskanie swojego domowego kota – miłe, ale bez fajerwerków.