30
lip
2016

2. Długa droga

Po obraniu konkretnej strategii i rozstaniu się z łódzkim ZOO nie traciłem czasu – w Łodzi nie było za opcji wiele pod kątem pracy ze zwierzętami, a takie które były miały sporego mindfucka gdy zgłaszał się do nich 29latek płci męskiej z zapytaniem o wolontariat. „Jak to za darmo?”. Po kilkunastu próbach znalezienia czegoś takiego w lecznicach weterynaryjnych i żenującym wysyłaniu do nich zdjęć z ZOO mailem poszedłem po najmniejszej linii oporu, i tak w grudniu 2013 roku trafiłem do schroniska dla zwierząt w roli wolontariusza.

Tak jak w przypadku łódzkiego ZOO – nie jest to miejsce do opisywania tamtej historii, dlatego w skrócie to ujmując: bardzo szanuję ludzi którzy siedzą w schroniskach przez kilka lat jako wolontariusze. Ja bym wpadł w depresje i alkoholizm, a tym bardziej w tamtych okolicznościach – po zakończeniu „przygody” z ogrodem zoologicznym byłem neurotycznym kłębkiem nerwów z wielką potrzebą wylewania frustracji komu popadnie. Jedna ze znajomych mi osób po tym, jak wysłałem jej kilka stron A4 żali dała mi radę – „załóż bloga”. Do tej pory nie wiem, czy była to rada szczera, czy bardziej sarkazm z podtekstem „jeju, zamknij się”, ale tak właśnie, 31.XII.2013 roku powstał mój pierwszy blog – założony byle jak i byle by był, na platformie onetowskiej, animalus.blog.pl. Żeby mieć gdzie się wylewać.

Przyszłosć nie rysowała się za ciekawie, więc zacząłem marzyć, knuć i grzebać. Dogrzebałem się. Początek roku 2014 był okresem przełomowym – zacząłem wtedy poważnie rozglądać się w sieci za opcjami jeśli chodzi o wolontariat ze zwierzętami na świecie. Losowy google dostarczył tego co chciałem tylko w małym ułamku, ale grzebanie to miało swoje niespodziewane plusy. Googlając za tym wszystkim odkrywałem realia takich wolontariatów – kupę mułu i brudu, bo okazało się, że takie wyjazdy funkcjonują jako bardzo prężna gałąź turystycznego biznesu. Ludzie z zachodu zamiast jeździć na safari wybierają opcję „pomocy zwierzątom”, i te najbardziej słynne i najłatwiej dostepne placówki są również najmniej etyczne – opierają się na systemie który zakłada trzymanie i rozmnażanie zwierząt nieudomowionych gatunków tylko i wyłącznie po to, żeby „woloturyści” przyjechali na kilka tygodni płacąc grubą kasę za możliwość wygłaskania ich i zrobienia sobie sweetfoci. A to i tak średni brud – dużym brudem okazał się choćby przypadek Świątyni Tygrysów czy sytuacja w Południowej Afryce gdzie odniańczone lwy są przekazywane myśliwym do odstrzału. Przy poszukiwania odpowiedniego miejsca nie opierałem się tylko na źródłach „Zachodnich” – potrzebowałem znaleźć ludzi z realiów polskich, którzy jakoś wyrwali się z tej rzeczywistości i pojechali w świat np. na wolontariat z dużymi kotami, a przyczyną dla których ich szukałem było proste pytanie które chciałem im zadać: „Jak to zrobić i gdzie pojechać?”. Szukajac tych ludzi odkryłem takich, którzy byli zarówno w Świątyni Tygrysów jak i na lwich fermach – i nie widzieli w tym nic niestosownego (ba, nawet kręcili na tym PR). Uświadomiłem sobie wtedy, że wiedza pod tym względem w Polsce kuleje. Że osoby które szukają takich miejsc ostatnie o czym myślą, to „czy to miejsce jest etyczne i jaki jest powód, że te zwierzęta w nim są?”. Na mojego bloga pisałem wtedy dosć aktywnie – było to lekarstwo na frustracje, więc i opisałem na nim zarówno jak wygląda sytuacja Świątyni Tygrysów (2 lata przed tym jak wybuchła medialna bomba o tygrysiątkach w słoikach), jak i o sytuacji na lwich fermach. I tak któregoś dnia obudziłem się w rzeczywistości, w której to co piszę, zaczyna latać po internecie w miejscach do których nie spodziewałem się dotrzeć – jak np. główna strona Onetu w dziale newsy, obok doniesień o polityce, czy strony FB największych w Polsce organizacji prozwierzęcych. Dla lekko zakompleksionego, naładowanego frustracjami człowieka był to szok. „Ktoś chce mnie czytać! O_o”

View post on imgur.com

I tu dochodzimy do momentu w którym natrafiłem na Ambue Ari – w trakcie badania opcji natrafiłem na Natalię Różniewską, świeżo upieczonego lekarza weterynarii która odwiedziła kilka miejsc na świecie pod tym kątem i w trakcie rozmów, gdy powiedziałem czego właściwie szukam (duże koty na możliwie największym odludziu) napomknęła o swoim wyjeździe do Park Machia, czyli siostrzanym ośrodku Ambue Ari, gdzie przez miesiąc, w ramach dostarczania bodźców (czyli tzw enrichment) wyprowadzała do dżungli ocelota. „Może Ci się spodobać ich drugi park – tam są głównie pumy i jaguary”. Google. Zacząłem grzebać za tym miejscem jak oszalały. Blogi byłych wolontariuszy, nieliczne newsy z mediów, bardzo nieliczne filmy na Youtube. Ośrodek w lesie deszczowym, gdzie chodzisz na spacery po dżungli z pumą czy jaguarem i do tego właściwie brak czerwonych, ostrzegawczych flag jeśli chodzi o etykę. Czad. Tego mi trzeba. Odezwałem się do nich, powiedziałem jaka jest sprawa, że chciałbym spędzić u nich rok (albo i więcej jeśli się da), i czy jest to do zrobienia. Kilka rozmów na Skype, kilkanaście maili. „Tak, jak najbardziej”. Była połowa roku 2014 gdy zacząłem układać plan wyjazdu tam. Bilety są tańsze w porze deszczowej – najtańsze na przełomie pory deszczowej i suchej, czyli około naszego marca-kwietnia. Postawiłem sobie w głowie krzyżyk – wiosna 2015 roku to okres, gdy pojadę na minimum rok do Boliwii, choćbym miał sprzedać nerkę. Jak później miało się okazać, ten plan był równie śmiały co głupi.





Pierwszy wpis: klik

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.