13
lis
2016

17. Rejestracja

Biuro to dość szumna nazwa – jest budynkiem może z 4 metry na 3, dwa biurka, laptopy i cała ściana w zdjęciach zwierząt, głównie kotów. Przy każdym zdjęciu imiona ludzi z obozu – to rozpiska kto jakim zwierzęciem się zajmuje i na pierwszy rzut oka jest tu około 50 zwierząt i ok. 20 wolontariuszy, których liczby na śniadaniu nie mogłem dokładnie określić bo, jak się dowiedziałem, niektóre zwierzęta wymagają opieki z samego świtu (tzw ranne ptaszki) i ludzie zajmujący się nimi śniadanie jedzą o 7 po czym lecą w teren.

Na biurku śpi grafitowy kot – to Luki, jeden z dwóch kotów wolnożyjących w obozie, i za jakiś tydzień czy dwa zostaniemy dobrymi kumplami, czyli czasem będzie spał w mojej sypialni, budząc mnie koło 3 rano żeby go wypuścić, będzie mnie też przyprawiał o zawał gdy w nocy wyjdę na fajkę a ten bezszelestnie będzie do mnie podchodził i ocierał się o nogi. Za jego udziałem też pierwszy raz w życiu zobaczę, jak domowy kot pożera szczura, dosłownie go wsysając bez przeżuwania, a jedynie przegryzając w połowie. Uroki dżungli i kota w niej wychowanego.

Rhi na dzień dobry opowiada mi o CIWY – o większości z tych rzeczy wiem z badania miejsca przed wyjazdem, o niektórych nie. CIWY powstało w latach 90 jako odnoga innej organizacji. Ta fundacja-matka pomagała dzieciakom z trudnych rodzin, a takich w tamtych okresie nie brakowało w Boliwii, bo m.in. upadał ich przemysł wydobywczy i bezrobocie poszybowało w kosmos, co, podobnie jak w Polsce poskutkowało wzrostem przestępczości, alkoholizmu i biedy jako takiej. Jedna z grup mających warsztaty z dzieciakami zauważyła kiedyś na rynku małpę na sprzedaż – czepiaka w opłakanym stanie. Kupili go, wyleczyli na ile mogli i wypuścili. Po kilku tygodniach u tego samego faceta na rynku znowu zauważyli czepiaka w klatce, i jak głosi wersja oficjalna, był to ten sam czepiak. Zaczęły się wtedy plany stworzenia organizacji która zajmowałaby się jedynie dzikimi zwierzętami i ich nielegalnym obrotem, bo takiej w Boliwii nie było i była próżnia – tak powstało CIWY. Kwestia wykupienia czepiaka miała tu znaczenie o tyle, że było nauczką – wrzucanie pieniędzy w system który chce się zwalczać nie ma sensu i jest syzyfową pracą, stąd też ten czepiak był jedynym zwierzęciem za które CIWY (czy raczej fundacja-matka) zapłaciło. Cała reszta zwierząt które się przez CIWY przewinęły zostały albo odebrane, albo przekazane. W obecnej formie CIWY ma 3 parki w Boliwii – najbardziej cywilizowany Parque Machia (wi-fi, ciepła woda, pokoje lepsze niż w niejednym boliwijskim hotelu), najbardziej dziki Parque Jacqui, położony na skraju parku narodowego, i trzeci, pod względem warunków leżący gdzieś pośrodku, Parque Ambue Ari.

Ambue Ari skupia się głównie na dużych kotach – dzięki powierzchni którą zajmuje, czyli tysiąc hektarów, ich klatki mogą być porozrzucane po dżungli i zwierzęta nie stresują się nawzajem, a ich szlaki nie krzyżują. Formuła dnia wygląda następująco: od 7 do 9 rano prace w obozie i śniadanie, od 9 do 12:30 praca z przydzielonym zwierzęciem, o 12:30 obiad, przerwa do 14, później znowu do dżungli do ok. 18, o 18:30 kolacja, później robi się ciemno, stąd pracować się nie da, czas wolny. Który, jak później się przekonam, oznacza często pójście spać koło 20-21, bo człowiek jest tak wyczerpany, że na ma nic więcej ochoty, a i po zmroku w obozie generalnie nie ma co robić.




Pracuje się tu 6 dni w tygodniu, wolne przypada w soboty – w niedzielę wolne mają boliwijczycy. Stałymi punktami tygodnia są wyjazdy do Santa Maria w soboty i środy, to wioska 12 km od obozu i można tam zrobić podstawowe zakupy czy posiedzieć i napić się piwa, co też ważne: w soboty nie ma w obozie kolacji. Tu też następuje kolejny mindfuck pod kątem finansów – za kolację w soboty, czyli w Santa Maria, trzeba zapłacić. Kwota co prawda niewielka, ok 8zł, ale, jak w przypadku jajek, nie było o tym mowy na stronie, i dorzucając to do kupy (czyli razy ok 90 dni) lekko mi to znowu zaburza sytuację pieniężną, bo takich wydatków w budżecie nie przewidywałem. Czego również nie przewidziałem, bo na stronie www informacji brakło, to imprezy co piątek, na której z oczywistych względów alkohol jest płatny, ale trzeba płacić z góry ok 150zl i dopiero z tej sumy odciąga się przepitą w piątek kwotę. Jak opowiada Rhi, imprezy początkowo odbywały się w Santa Maria, ale obóz dostał na imprezy tam bana bo podobno działy się bardzo dzikie rzeczy które nie przypadły do gustu dość religijnym boliwijczykom – czyli np. pijane kopulacje ludzi na poboczu drogi. Hah. Co w tej sytuacji zrobiło Ambue Ari? Na swoim terenie, 2 kilometry od obozu i z dala od zwierząt zbudowało sobie budynek którego przeznaczenie to wyłącznie piątkowe imprezy, tzw „drunk box”.

Liczyłem trochę na detoks, wiecie, rzucić palenie, odzwyczaić się od 10 kaw dziennie i alkoholizacji co weekend. Dżungla, świeże powietrze itp. Ale najwyraźniej się nie da, nawet na drugim końcu świata. Oops.

Rhi zaznacza też, picie alkoholu w obozie jest zabronione, ludzie łamiący zasady Parku dostają jedno ostrzeżenie i jeśli to nie pomoże, to zostają wyrzuceni, a jedynym wyjątkiem przy którym nie ma ostrzeżenia są narkotyki, leci się od razu. Choć najwyraźniej obóz to dość rozrywkowe miejsce, te są tu zbrodnią (ze zrozumiałych względów) i, jak twierdzi Rhi, jeśli któregoś dnia wpadłaby tu policja i zrobiła przeszukanie, znalazłaby dragi, i nikt by się nie przyznał, to jako posiadacz traktowany jest cały obóz. Brzmi to mało wiarygodnie, ale nawet jeśli to gadka-ściema która ma wyjaśniać skąd takie nastawienie, to doskonale to rozumiem. Narkotyki + duże koty to nie jest połączenie które skończyłoby się dobrze. To samo zresztą tyczy się alkoholu i Rhianna daje do zrozumienia, że jeśli ktoś po środzie czy sobocie miałby kaca który dyskwalifikowałby go z pracy z kotem, to najlepiej o tym po prostu powiedzieć i tego dnia nie pracować, niż ryzykować wypadek. Rozsądne.

Piątek jest akurat dzisiaj, więc wieczorem na własne oczy przekonam się jak wyglądają dżunglowe imprezy – z tego też powodu, jak mówi Rhi, koty zostaną mi przydzielone pewnie dopiero w niedzielę. Na dzisiaj dostaję przykaz rozpakowania się, zadomowienia i znalezienia sobie czegoś do pracy, czyli powtórka z poranka. Jutro wolne, w niedzielę koty.

W trakcie rozmowy okazuje się też, że przyjazd tu na 3 miesiące będąc pierwszy raz jest czymś wyjątkowym – ludzie praktycznie zawsze przyjeżdżają tu tylko na miesiąc, co najwyżej po wyjeździe kiedyś wracają na dłużej, i obecnie takich długodystansowców jest w obozie 4, czyli Rhi, Ollie który łącznie siedzi w parku już kilku lat, i od kilku miesięcy Amy i Jack. Ollie na stronach tej historii będzie się pojawiał dość często, Jack wyjedzie kilka dni po moim przyjeździe więc nie ma sensu się o nim rozpisywać, a Amy… cóż, Amy też wyjedzie wkrótce, ale z różnych przyczyn parę ustępów jej poświęcę. Oprócz nich są oczywiście stali boliwijczycy, całą reszta wolontariuszy to ludzie którzy przyjechali tu na miesiąc i większość siedzi tutaj od ok 3 tygodni. Co implikuje kilka rzeczy:

  1. Ludzie którzy sprawiają wrażenie, że są tu od lat są tu tak naprawdę od niedawna, i tak np. Becks którą pytam o wszystko jest tu od tygodnia. Rhianna jest tu natomiast od 2 lat.
  2. Za jakiś tydzień większość z wolontariuszy którzy tu są wyjedzie.
  3. Przez 3 miesiące które tu spędzę przewinie się pełno osób, a gdy ja będę wyjeżdżał będzie tu raptem 4 wolontariuszy którzy tu byli jak przyjechałem.

Ciekawe, wczoraj wieczorem miałem zupełnie inne wrażenie.

Na koniec wypełniam prosty formularz – dane osobowe, numer paszportu, parę parafek pod tekstem który można podsumować krótko: „jest tu niebezpiecznie, można zginąć, podpisuję bo o tym wiem i w razie czegoś nie będę miał do CIWY pretensji”. Przy okazji dowiaduję się też na czym polega zagadka niebezpiecznego ostronosa – ma na imię Tianji (wym. Tiandżi) i jest nieobliczalnym zwierzęciem, przyczyną większości obrażeń odzwierzęcych w tym obozie. Nowi wolontariusze, tak jak ja dzisiaj widzą urocze stworzonko, chcą się zaprzyjaźnić i kończą ze szwami na dzień dobry pobytu, bo dla Tianjego nie istnieje pojęcia „ostrzegawczego ugryzienia”. Najlepiej omijać go szerokim łukiem, pod żadnym pozorem nie dokarmiać i nie zbliżać się jak coś je, a także pamiętać o zamykaniu drzwi do sypialni, nawet jeśli wychodzi się na chwilę – w innym przypadku może tam wejść Tianji, który potrafi porozrywać torby w poszukiwaniu jedzenia. A jeść potrafi wiele rzeczy, jak np. kremy. Z biegiem czasu zobaczę co potrafi Tianji, i okaże się on małym, uroczym terrorysta który trzęsie obozem – jest najbardziej wyrazistym zwierzęciem Ambue Ari i zapewne poświęcę mu osobny rozdział.

Przy spisywaniu numeru paszportu zauważam stojący w rogu biura sejf. Uświadamiam sobie, że drzwi od sypialek nie mają zamków, i jeśli mam chodzić do pracy w dżungli, to oznacza, że cała kasa, sprzęt i paszport będą leżały niezabezpieczone. Bzyt, kondensator paranoi naładowany błyskawicznie. „Rhi, mam sporo gotówki i oczywiście paszport – jest możliwość, żebym trzymał to u was w sejfie?”. Odpowiedź negatywna, niestety przy takiej liczbie wolontariuszy nie pozwalają na zapychanie im sejfu. Dostaję też coś na kształt uspokojenia: jest tu bezpiecznie i kradzieże się nie zdarzają, więc mogę spać spokojnie. Mam ochotę zapytać, po kiego grzyba w takim razie sejf w biurze skoro jest tak bezpiecznie, ale gryzę się w język. Zadawanie osobie decyzyjnej trudnych pytań pierwszego dnia byłoby lekkomyślne. Nie mam wyjścia, kasa i sprzęt muszą leżeć w pomieszczeniu do którego dostęp ma absolutnie każdy. Shit.

Po formalnościach idę się rozpakować i urządzić, jest około 10. W obozie została tak właściwie tylko Rhi i paru boliwijczyków, oprócz tego pusto. Połowa sypialni jest zaanektowana przez Becks, na łóżkach wiszą jej ciuchy, na jednym z nich rozbebeszona torba, Becks śpi na górze piętrowego łóżka. Zaczynam od pierwszego wyboru – zostaję na dole swojego, czy robię to systemem Becks, czyli materac na górze a na dole torba? Wizja wchodzenia po drabince do łóżka przez 3 miesiące jest nie do przyjęcia. Na górze skończy torba. Kilka ciuchów ląduje na szafce, kalosze na zewnątrz. W trakcie okazuje się, że tak właściwie nie mam z czego się rozpakowywać – ubrań za wiele mi póki co nie potrzeba, sprzęt przezornie zostawiam w torbie nie chcąc trzymać go na widoku. 15 minut roboty i co trzeba ląduje poza torbą, łącznie z przywiezionym śpiworem. Ten w spadku po poprzednich wolontariuszach jest cienki i wygodny, w nocy jest obecnie niewiele chłodniej niż w dzień, a ten który mam ze sobą został zabrany, bo na stronie www napisali, że noce potrafią być zimne w maju i czerwcu – czyli w porze suchej. Obecnie jest nieprzydatny.




Idę zapalić i przy okazji sprawdzić jak działa telefon. Zgodnie z tym co wybadałem faktycznie jest tu zasięg, i choć prędkość netu robi mi deja vu z modemów w latach 90tych, to jestem pod wrażeniem – mam internet w dżungli. Później dowiem się, że to dzięki zamontowanej na wzgórzach antenie która obejmuje cały region – zamontowano ja 3 lata temu ok 20km od obozu, i z racji bliskości internet w dżungli jest lepszy niż np. w mieście 50km dalej. Wiwat technika. Facebook działa, działa również Whatsapp. Przy okazji grzebania zauważam, że mam 50% baterii i przypominam sobie, że muszę ogarnąć kwestię ładowarek słonecznych – czyli znaleźć miejsce do ładowania. Rozglądając się po obozie szukam miejsca które zarówno będzie nasłonecznione, w miarę odkryte, ale też zasłonięte przed ludźmi – nie potrafię jeszcze przestawić się na tryb „tu jest bezpiecznie” i powiesić sprzętu w losowym miejscu..

Taki punkt odkrywam za latrynami – sensu wycinki nie znam, ale nie ma tu ścieżek więc zakładam, że nikt tędy nie chodzi, przy okazji stoją tu też dziwne, puste kontenery idealnie nadające się na rozłożenie sprzętu. Pod ładowarkę podłączam powerbank, niebo jest bezchmurne, kwestia odhaczona.

Jest 11 i choć miałem pomóc komu się da i znaleźć sobie zajęcie, to jest to trudne – w obozie praktycznie nikogo nie ma. Chodząc po obozie odkrywam wolontariuszkę w kuchni dla zwierząt. To Sarah, 19-latka z Hiszpanii, która przez bardzo drobną budowę ciała, włosy ścięte na krótkiego jeża i brak makijażu wygląda jak 15letni chłopak. Bardzo ją polubię, dziewczyna ma poczucie humoru równie wielkie co inteligencję. Jest o tej porze w obozie, bo przydzielone ma zwierzęta tzw „obozowe” – w trakcie rozmowy okazuje się, że jest to kilka ostronosów, papug, tukanów i pio. Choć rano jedzenie i sprzątanie im przypada różnym osobom (zmienia się to co tydzień), tak w trakcie dnia robi to jedna i ta sama, a chodzi tu o przygotowywanie im zarówno jedzenia w dalszej części dnia, jak i enrichment – czyli wzbogacanie życia zwierząt w niewoli za pomocą dostępnych środków. W przypadku ostronosów jest to np. wkładanie winogron do muszli ślimaków i ukrywanie ich w klatce czy zawieszanie jedzenia w zawiniętych w liście platonki od jajek. Zwierzak na 30 minut czy godzinę ma zajęcie i dzięki takim zabiegom nie grozi mu np. stereotypia, czyli często przypadłość zwierząt w niewoli która wynika z braku bodźców a która objawia się np. krążeniem po klatce w stały sposób czy na zwierzęce przekładając, pewnego rodzaju depresją. Choć wiem z ZOO jak działa enrichment w praktyce, tak tutaj jest to imponujące – improwizacja i dostępność naturalnych materiałów skutkują pomysłami których w ZOO nie dane mi było zobaczyć.

 




Pierwszy wpis: klik

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.