10
sie
2016

10. Santa Cruz

Idąc do punktu z SIM mijam kantor, „Casa de cambio” czyli na nasze, dosłownie „dom wymiany”. Wejdę, zapytam, zobaczę jaki jest kurs – co mi szkodzi. Trochę to ryzykowne, bo ktoś wyglądający jak gringo, ubrany jak gringo i o mowie ciała „hej, nie jestem stąd” wchodzący do kantoru, w moim odczuciu zwabi wszystkich okolicznych operatorów maczety. Po wejściu pierwsze co widzę to facet w czarnym mundurze ze strzelbą. W sensie z takim typowym shotgunem, stereotypowa pompka znana z gier video i filmów. Pięknie. Jeśli mały kantorek z dwoma okienkami wymaga faceta z shotgunem na wierzchu, to zdecydowanie nie jest to bezpieczny kraj.

Podchodzę do okienka, standardowo „Habla ingles?”, czyli pytanie-podstawa łamanym hiszpańskim – „mówić po angielsku?”. Odpowiedź przecząca, w ruch idzie więc magiczny notatnik. 1200 USD = ? BOB

View post on imgur.com

 

Facet odstukuje na kalkulatorze, wspaniały dialog po różnych szczeblach technologii, brakuje tylko piktogramów na skale. Wychodzi, że 1200 USD to coś koło 8-9 tysięcy Bolivianos, i to już jest suma którą podpowiedział mi w Europie Google. Super, biorę. Spędzam w tym kantorze 20 minut które mija facetowi na sprawdzeniu dokładnie każdej studolarówki i odliczeniu boliwisjkiej waluty. Której objętość mnie przeraża, bo jak wspominałem wcześniej, najwyższy banknot to 100 bolivianos. Dostaję do ręki plik 90 banknotów. 1200 dolarów amerykańskich zgrabnie mieściło się w moim podróżnym pasku i zawieszce na szyi, wielki plik banknotów to inna sprawa. Upycham 3500 do paska, 3500 do zawieszki, ok. 2000 do portfela i mam wrażenie, że teraz odciskuje się pod ubraniem totalnie wszystko a mi zaczyna na plecach pojawiać się tarcza strzelnicza. Kiwam panu ze strzelbą i wychodząc instynktownie przybieram kamuflaż wyuczony podczas 30 lat mieszkania w centrum Łodzi – specyficzny chód i mina o treści „uwaga, mogę je*nąć!”, ludzki odpowiednik jaskrawych kolorów u owadów. Może zadziała, może odstraszy, a może zamiast tego sprowokuje – zobaczymy. Ruszam po SIM z sumą za którą pewnie już warto by mnie tam zabić i co 2 minuty subtelnie się oglądam za siebie.

Punkt Entela, czyli ichniego operatora nie różni się od europejskich. Przed wejściem stoi kilka dziewczyn w entelowskich kamizelkach, i jedne ze słów które się nauczyłem to jak jest karta SIM i karta ze zdrapką do doładowania – dzięki temu rozumiem, co chcą mi sprzedać. Kupuję, do kompletu kilka doładowań mających wystarczeć na 3 miesiące, wchodze do punktu zarejestrować kartę. Po miłym zagadaniu i wymówionym z perfekcyjnym akcentem „nie mówię po hiszpańsku” zostaję przekierowany do kogoś, kto coś tam po angielsku rozumie. Wpisuję po angielsku w google translator o co chodzi, wyświetla się po hiszpańsku, miły Pan bierze ode mnie paszport i telefon, po 5 minutach mam zarejestrowany telefon. Czad, wszystko póki co idzie zgodnie z planem.

Jest 11:30, do hostelu póki co nie mam co wracać – na zwiedzanie miasta z całym sprzętem i kasą nie mam ochoty, myślę czy jeszcze mogę coś załatwić. Jedyne co mogę, to iść do urzędu emigracyjnego i przedłużyć do 90 dni wizę, wierząc celnikowi z lotniska, że jest to bezbolesne i darmowe. Sprawdzam jak dojść do urzedu, jest około 2 km ode mnie, a razem z miejscem gdzie jestem i hostelem taka trasa tworzy mniej więcej równoramienny trójkąt. Ok, do zrobienia. Trasa podszyta jest entuzjazmem – mam wszystko, co musiałem załatwić. Dałem radę! To może brzmieć głupio, ale kupno tego simu, zarejestrowanie i wymiana kasy były dla mnie małymi sukcesami, tym bardziej, że nikt mnie jeszcze nie posiekał maczetą. Kierunek: wiza.

Około 12:15 docieram do urzędu. W miejscu które wskazuje googiel napotykam budynek z zamkniętymi drzwiami i jakiś ludzi stojących przed nimi. Ok, google translator to mój najlepszy przyjaciel, „Przepraszam, czy to urząd ds migracji”? „Si, <ciąg niezrozumiałych słów>”. Translator jest dobry do zadania pytania, do zrozumienia odpowiedzi mniej, ale to „Si” mnie motywuje. Drzwi niestety zamknięte, choć środek tygodnia. Może jakaś siesta? Przerwa? Coś? Stoję przez 15 minut i udaję, że wiem co robię. Nagle przychodzi grupa azjatów z boliwijczykiem, i alleluja, słyszę angielski. Gdy kończą rozmawiać zagaduję boliwijczyka – wychodzi na to, że przerwę w działaniu urząd ma do 14. Fuck. Jest 12:40, do hostelu nie opłaca mi się wracać, a już zaczyna się robić mała kolejka przy drzwiach. Dobra, postoję te półtorej godziny.




Cienia brak. Praktycznie południe, podrównikowe słońce, piec. Jestem wyczerpany po ostatnich dwóch dobach, kończy mi się woda, smażę się. O 13:30 kolejka to kilkadziesiąt osób. Nie wiem gdzie zacząłem mieć małe wątpliwości – chyba wtedy, gdy nagle przyszła gringo-dziewczyna, wydziarana na rękach i z zielonymi włosami, coś zapytała, ktoś z kolejki coś odpowiedział, a później ona odeszła. Zacząłem mieć większe wątpliwości, gdy sobie uświadomiłem, że w tej kolejce stoją właściwie sami latynosi, i jestem tu jedynym gringo. Coś tu nie gra, a jakaś część mózgu mi szepcze, że może jednak nie jest urząd któego potrzebuję, albo nie jest to ta kolejka, albo coś. Azjaci też się przewinęli i gdzieś poszli. Co teraz? Nie wiem czy mogę tak na chwilę chociażby z tej kolejki wyjść i się rozejrzeć, bo nie wiem jakie tu są zwyczaje (a kolejka ma już z 50 osób). Czy jak wyjdę, to będę mógł wrócić w to samo miejsce? To będzie wymagało przesuniecia kilkudziesięcu osób znowu w tył, bo jak wyjdę bez słowa, to się po prostu przesuną. Dramat neurotyka. Nie mam jak zapytać co się dzieje i rozwiać wątpliwości, bo nawet najprostsze pytanie przy użyciu google translatora nie pomoże – nie zrozumiem odpowiedzi. Ok, stoję, trudno. Borat pełną gębą. „W końcu niedługo 14, a nawet jeśli jest gdzieś inna kolejka, to skończę na jej końcu więc zobaczmy co się stanie”. Nauczyłem się żyć racjonalizując wszystko.

O 14 drzwi się otwierają, ludzie ruszają do środka, wychodzę z kolejką zza rogu budynku za którym się utworzyła i… tak. Przy drugiej ścianie budynku stała druga kolejka złożona z ludzi którzy nie wyglądają jak boliwijczycy. Cudnie. Mam jeszcze cień nadziei, dobijam się do Pani w okienku na końcu kolejki, mówię o co chodzi (google translator), ona pokazuje mi drugą kolejkę, po czym, żeby dopełnić i zabezpieczyć się przed takimi jak ja, coś krzyczy w tłum i pokazuje na kolejkę nr 2. Zrobiła to na tyle wymownie, że dopiero wtedy zrozumiałem – ta w której stałem najwyraźniej  była dla ludzi z Ameryki Pd , ta druga dla innych. Słodko. Spędziłem prawie dwie godziny ewidentnie wygladając jak osoba stojąca w złej kolejce i pewnie stałem się bohaterem wieczornej opowieści ludzi którzy stali w niej ze mną. „Widziałem dzisiaj coś zabawnego Jose…”.

Patrzę jak wygląda stan gringolejki. Kilkadziesiąt osób, jest 14, ja stałem w pełnym słońcu, jestem wykończony i jeszcze godzina czegoś takiego skończy się udarem, omdleniem, pobudką być może ze szklanką wody, ale pewnie bez niczego przy sobie. I cud, że jeszcze się trzymam na nogach. Pogodziłem się z tym, jak słodko zmarnowałem ostatnie 2 godziny, powiedziałem sobie „nie ma bata” i żując porażkę wróciłem do hostelu. Dopiero po powrocie, przy użyciu telefonu jako lustra, zobaczyłem jak na moją piwniczną cerę podziałało przez 5 godzin tropikalne słońce. Stojąc na głowie bez koszulki mógłbym udawać polską flagę.

 

View post on imgur.com

Pierwszy wpis: klik

2 Responses

  1. Katsumori

    Spieczony jak rak i wykończony, ale uśmiech jest :D Współczuje bólu, który pojawił się zapewne na następny dzień.

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.